Harley na... Jasnej Górze
|
Klasztor |
Kiedy na początku tego roku mamuśka poinformowała mnie o możliwości wyjazdu na Jasną Górę
średnio mi ów pomysł przypadł do gustu. W prywatnej skali, miejsc kultowych na Śląsku, pierwsze miejsce zajmuje Chorzów. Nie
pytajcie czemu...Mieliśmy jednak wyruszyć dwunastego kwietnia, więc miałam
trochę czasu do namysłu. Tym większe było zdziwienie nasze kiedy
zadeklarowałam, w pełni świadoma, że
mogę towarzyszyć mej kochanej rodzicielce. Czyżby znów podświadomość czuła nadjeżdżającą
magię chwili? Może. Wspomniany
jednodniowy wypad organizowała ma subkontowa fundacja. Punktualnie stawiłyśmy
się na miejscu zbiórki. Po mniej więcej półtorej godzinie drogi zaplanowano
postój. W drodze, do ulubionego miejsca zielonego stwora o gołębim sercu, moje oczęta
nagle się zatrzymały. On po prostu spokojnie stał na bruku i czekał.Metalicznie
czarny, zadbany. To właśnie o nim śpiewają wszyscy, choć pierwszy rzecz jasna
był Dżem. Posiadacz tej wspaniałej maszyny wyszedł z pobliskiego baru po
kilkunastu minutach. W miłej rozmowie wyjaśnił, iż zamierza dołączyć do zlotu
posiadaczy Harleyów, na... Jasnej Górze!
|
Koń mechaniczny |
Jego charakterystyczny dzwonek
telefoniczny wiele uzasadniał. Opowiedział jeszcze o kilku zlotach, na których
im grali. Mamita zapewniła, że też ich lubimy. Liczba mnoga zaczynała coraz bardziej docierać do mej podświadomości. Cud,
festiwalu ku przestrodze, naprawdę się wydarzył. Fani znajdą się przecież
wszędzie. Niestety, trzeba było się pożegnać i wyruszyć ponownie do
wyznaczonego wcześniej celu. W trakcie dalszej podróży autokarem kilkoro
współtowarzyszy rozkminiało ważne, lub
mniej istotne niepełnosprytne tematy. Ja w tym samym czasie rozmyślałam o... napotkanych
koniach mechanicznych. Gdy, po półgodzinnej wspinaczce pod górkę, przekroczyłyśmy
bramy klasztorne, poczułyśmy olbrzymią ulgę.
|
Miła czekoladka |
Wewnątrz uderzył ogólny przepych.
Prawie wszystko w środku było złote, albo pozłacane. Nabożeństwo standardowe
szybko się zakończyło. Jeszcze tylko zobaczyć słynny obraz czarnej madonny,
poproszenie o wstawiennictwo u Syna i można wychodzić. Nasz duecik zawsze musi
być inny niż wszystkie - w pozytywnym znaczeniu. Zamiast "tradycyjnych"
straganów z dewocjonaliami poszłyśmy zwiedzać miasto. Słońce, bezchmurne błękitne
niebo wręcz zachęcało do spaceru. Trzeba było poszukać nowych rumaków do
kolekcji fotograficznej, z przerwą na słodkiego gofra z dżemem. Każdy z motorów
był ładniejszy od poprzednika. W trakcie obserwacji coś ciepłego dotknęło mojej
dłoni. Odruchowi spojrzałam w dół. Prośbę o pogłaskanie wysyłał roczny labrador.
Czekoladowy czworonóg zgodził się na pięciominutową zabawę, po czym wróciłam do
oglądania dwuśladów. Wierzę, że kiedyś wsiądę na jego tyły, i wraz z właścicielem
wyruszę chociażby na krótką eskapadę. W końcu tyle mych marzeń ostatnio się
spełnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz