Dla wielu osób poruszanie się na moim towarzyszu to koniec życiorysu. Ja nie narodzę się po raz drugi z naprawionym układem nerwowym. Żyję na przekór diagnozie, na "pełnej petardzie" lub jak kto woli "... z całych sił".
Dlaczego? Zamiast narzekać zasadniczo, na życie ja je pokochałam. Uśmiecham się do niego każdorazowo. Do takiego jakim ono jest. Na czterech kołach, z wadą wymowy. Ale także ze znajomymi, ukończonymi studiami, zatrudnieniem pewnymi planami i marzeniami. Nikogo nie obwiniam za taki a nie inny obrót spraw. Nigdy nie było moim celem, aby druga osoba czuła się skrępowana lub smutna na mój widok. Daleko mi również do podsycania w niej poczucia, że jest gorsza/lepsza czy zobowiązana do czegokolwiek, ponieważ ona stoi a ja siedzę.
Chcę, aby te szale na niewidocznej wadze były zrównoważane. Nie zawsze używam do tego rodzaju komunikatu sformułowań werbalnych. Mowa mojego ciała mówi o tym nieustannie. W miniony weekend przejechałam kilkaset kilometrów, różnymi środkami transportu. Podczas kolejnych etapów podróży razem z ósmą wspaniałą przekonałyśmy się, że to naprawdę działa i przynosi piękne efekty. Zwykły uśmiech, ludzki gest. Tego oczekuje od ludzi. Że dostaje znacznie więcej cenniejszych "prezentów" niż zera na (sub)koncie? Cóż. Wiem, że swym skromnym zwyczajnym "dziękuję" znowu nie do wszystkich pasuje. Trudno.