wtorek, 15 kwietnia 2014

Harley na... Jasnej Górze


Klasztor
Kiedy na początku tego roku mamuśka poinformowała  mnie o możliwości wyjazdu na Jasną Górę średnio mi ów pomysł przypadł do gustu. W prywatnej skali, miejsc kultowych na Śląsku, pierwsze miejsce zajmuje Chorzów. Nie pytajcie czemu...Mieliśmy jednak wyruszyć dwunastego kwietnia, więc miałam trochę czasu do namysłu. Tym większe było zdziwienie nasze kiedy zadeklarowałam, w pełni  świadoma, że mogę towarzyszyć mej kochanej rodzicielce. Czyżby znów podświadomość czuła nadjeżdżającą magię chwili? Może.  Wspomniany jednodniowy wypad organizowała ma subkontowa fundacja. Punktualnie stawiłyśmy się na miejscu zbiórki. Po mniej więcej półtorej godzinie drogi zaplanowano postój. W drodze, do ulubionego miejsca zielonego stwora o gołębim sercu, moje oczęta nagle się zatrzymały. On po prostu spokojnie stał na bruku i czekał.Metalicznie czarny, zadbany. To właśnie o nim śpiewają wszyscy, choć pierwszy rzecz jasna był Dżem. Posiadacz tej wspaniałej maszyny wyszedł z pobliskiego baru po kilkunastu minutach. W miłej rozmowie wyjaśnił, iż zamierza dołączyć do zlotu posiadaczy Harleyów, na... Jasnej Górze! 
Koń mechaniczny
Jego charakterystyczny dzwonek telefoniczny wiele uzasadniał. Opowiedział jeszcze o kilku zlotach, na których im grali. Mamita zapewniła, że też ich lubimy. Liczba mnoga zaczynała coraz bardziej docierać do mej podświadomości. Cud, festiwalu ku przestrodze, naprawdę się wydarzył. Fani znajdą się przecież wszędzie. Niestety, trzeba było się pożegnać i wyruszyć ponownie do wyznaczonego wcześniej celu. W trakcie dalszej podróży autokarem kilkoro współtowarzyszy rozkminiało  ważne, lub mniej istotne niepełnosprytne tematy. Ja w tym samym czasie rozmyślałam o... napotkanych koniach mechanicznych. Gdy, po półgodzinnej wspinaczce pod górkę, przekroczyłyśmy bramy klasztorne, poczułyśmy olbrzymią ulgę. 



Miła czekoladka
Wewnątrz uderzył ogólny przepych. Prawie wszystko w środku było złote, albo pozłacane. Nabożeństwo standardowe szybko się zakończyło. Jeszcze tylko zobaczyć słynny obraz czarnej madonny, poproszenie o wstawiennictwo u Syna i można wychodzić. Nasz duecik zawsze musi być inny niż wszystkie - w pozytywnym znaczeniu. Zamiast "tradycyjnych" straganów z dewocjonaliami poszłyśmy zwiedzać miasto. Słońce, bezchmurne błękitne niebo wręcz zachęcało do spaceru. Trzeba było poszukać nowych rumaków do kolekcji fotograficznej, z przerwą na słodkiego gofra z dżemem. Każdy z motorów był ładniejszy od poprzednika. W trakcie obserwacji coś ciepłego dotknęło mojej dłoni. Odruchowi spojrzałam w dół. Prośbę o pogłaskanie wysyłał roczny labrador. Czekoladowy czworonóg zgodził się na pięciominutową zabawę, po czym wróciłam do oglądania dwuśladów. Wierzę, że kiedyś wsiądę na jego tyły, i wraz z właścicielem wyruszę chociażby na krótką eskapadę. W końcu tyle mych marzeń ostatnio się spełnia.